Aby nie spedzic calego dnia w podrozy, zaczynamy go dosc wczesnie. Dzis wyruszamy w kierunku jaskini Kong Lo, polozonej okolo 350 kilometrow od stolicy. Chcemy pokonac te droge, uzywajac lokalnych srodkow transportu. Mamy nadzieje w ten sposob zaznac nowych wrazen, jak i sprawdzic o ile taniej mozna podrozowac. Postaramy sie przedstawic to dosc szczegolowo. Bedzie to swietna pomoc dla przyszlych backpackerow, gdyz nie jest to latwe zadanie.
Pierwszym etapem jest dojscie piechota na dworzec autobusowy Talat Sao Bus Station. Z centrum idziemy jakies 20 minut. Na miejscu dowiadujemy sie od "pomocnego" tuk-tukowca, ze musimy dostac sie na inny dworzec, Southern Bus Station, oddalony o 9 kilometrow stad. Od razu proponuje nam transport za 20 tysiecy od glowy. Gdy pytamy czy jedzie tam jakis autobus, odpowiada, ze jest jeden za poltorej godziny, po czym obniza cene do 15 tysiecy. Zauwazamy okienko, w ktorym dowiadujemy sie, ze autobusy jezdza tam co 30 minut i kosztuja 3 tysiace kipow. Znajdujemy taki, upewniajac sie u kierowcy, ze to wlasciwy. Pakujemy sie do srodka i jedziemy.
"Konika?"
Jadac lokalnym autobusem numer 29, do poludniowego dworca autobusowego, mamy okazje przyjzec sie jeszcze blizej mieszkancom oraz ich zyciu czy zwyczajom. Autobus jest prawie pelny. Oprocz ludzi jada rowniez inne pakunki, stojace na przejsciu. Jada z nami ludzie z zakupami, matki z dziecmi, mnich oraz pani z wielka taca pelna jakiegos, nieznanego nam jedzenia. Inna pasazerka, siedzaca obok nas, kupila woreczek tego przysmaku. Spokojnie chrupiac, zauwazyla ze sie gapimy i postanowila nas poczestowac. Grzecznie odmawiamy spostrzegajac dokladnie co znajdowalo sie w woreczku. Byly to smazone albo zapiekane, koniki polne. Przygladamy sie technice ich spozywania. Lapiac za nogi odgryza sie tulow. Po wyrazie twarzy naszej pasazerki mozna stwierdzic, ze smakolyk ten musi byc wysmienity. Nawet przechodzi nam przez mysl, aby sprobowac, ale moze nie na pusty zoladek ;)
Dojezdzamy do stacji poludniowej. Jej nazwa wziela sie od tego, ze odjezdzaja z niej autobusy w kierunku poludniowym. Znajdujemy autobus jadacy do Savannakhe, kupujemy bilet, lecz tylko do Paksan. Tam chcemy przesiasc sie na kolejny. Wyruszamy o 9:00, aby zatrzymac sie po minucie na zaladunek roznych rzeczy na dach. W tym czasie, przez autobus przechodza ludzie sprzedajacy wode, gumy, tabletki, bagietki czy ksiazki. Wyglada to troche chaotycznie, ale i zabawnie. W Paksan wysadzaja nas przy drodze. Po krotkim rozeznaniu dowiadujemy sie, ze za okolo pol godziny przyjedzie tu nastepny autobus. Nie mylili sie. Pakujemy sie do niego. Jest calkim pelny i ladujemy na krzeselkach w przejsciu. Tym samym mamy sposobnosc siedziec obok miejscowych, ktorzy czestuja nas owocami czy ryzem. Jedzie sie calkiem dobrze i po trzech godzinach ladujemy na rozstaju drog 8 i 13. Tam czeka juz tuk-tuk, ktory zabiera nas do oddalonej o 41 kilometrow wioski Ban Khoun Kham, znanej rowniez jako Ban Na Hin. To bedzie nasza baza wypadowa na jaskinie. Szukanie noclegu nie zajmuje nam duzo czasu, gdyz w skald wioski wchodzi tylko jedna ulica. Znajduje sie tam market, kilka sklepow, pelno guesthouse-ow, pare restauracji a nawet bankomat. My decydujemy sie zamieszkac w domku bambusowym, na dzialce pewnej rodziny. Jest skromny ale bardzo przytulny, a fakt, ze wkolo lataja kury sprawia, ze miejsce jest jeszcze ciekawsze. Na werandzie naszego domku znajduja sie hamaki, na ktorych relaksujemy sie do konca dnia.
Jesli chodzi o podrozowanie lokalnymi srodkami, to byl to swietny pomysl. Moze i zajmuje to wiecej czasu, ale bynajmniej jest ciekawiej. Ile by nas ominelo jadac w komfortowym, klimatyzowanym autobusie. A przy okazji udalo sie zaoszczedzic na jeden nocleg.