Mimo wczesniejszego pojscia spac, nie mozemy zwlec sie z lozka. W koncu udaje nam sie to zrobic. Po szybkim sniadaniu wypozyczamy rowery. Na dzis mamy dwa cele, polozone kawalek od miasta. Pogoda dopisuje, slonko przyswieca rowno, od czasu do czasu chowajac sie za chmurami. Pierwszy cel jest polozony 7 kilometrow od centrum. Droga prowadzi miedzy polami otoczonymi bajkowymi gorami. Stan techniczny nawierzchni pozostawia wiele do zyczenia. Dobrze, ze wzielismy rowery gorskie, lepiej znoszace trudy tej wycieczki. Po dojezdzie na miejsce okazuje sie, ze tlumy przybyly szybciej od nas. Na nasze szczescie wiekszosc z nich skupiona jest przy niebieskiej lagunie, tuz przed jaskinia. My moze poplywamy pozniej, najpierw nasz glowny cel, jaskinia Pou Kham. Podchodzi sie do niej dosc stromymi schodami, ktore w tej temperaturze daja w kosc. Wrota sa dosc szerokie, co pozwala naturalnemu swiatlu rozswietlic pierwsza, dosc pokazna komnate. Znajduje sie tam kapliczka i to do tego miejsca dochodzi wiekszosc ludzi. Jest to zaledwie ulamek tej jaskini. Reszta znajdujaca sie glebiej, jest nie oswietlona i surowa, czyli bez zadnych ulatwien, tak jak ja natura stworzyla. Uzbrojeni w porzadne buty i czolowki przeciskamy sie przez waskie skalne korytarze. Swiatla naturalnego coraz mniej, prawie zero, tak jak smialkow chetnych odwiedzenia tej czesci jaskini. Po pewnym czasie jestesmy tylko my, tzn. takie odnosimy wrazenie. Wiemy, ze zyja tu nietoperze czy pajaki. Nawet napotykamy sie na jedno male stworzonko, przypominajace pajaka z bardzo dlugimi czulkami. Zaglebiajac sie dalej w ciemnosciach, robi sie coraz ciekawiej. Pokonujemy rozne korytarze i przejscia prowadzace do nastepnych komnat. Przez caly czas towarzyszy nam dzwiek kapiacej wody. Wody, ktora uksztaltowala przepiekne nacieki blyszczace sie w swietle latarek. Caly czas musimy byc ostrozni, gdyz miejscami jest bardzo slisko, nie mowiac o dziurach i szczelinach wystepujacych dosc czesto. W pewnym momencie, gdy stanelismy na chwile, postanawiamy wylaczyc nasze czolowki. Zapadla totalna ciemnosc. Niesamowite wrazenie. Czujemy sie jakbysmy odkrywali nowy swiat. Nagle rozchodzi sie dziwny dzwiek. Przez chwile nie uwagi, Olek zahacza glowa o ostry i nisko polozony sufit, lekko rozcinajac skore. Na szczescie mamy ze soba apteczke. Wiola szybko zaklada opatrunek i kontynuujemy eksploracje tego pieknego miejsca. Po okolo dwoch godzinach wydostajemy sie na powierzchnie. Cieple powietrze znow w nas uderza. Swiatlo dzienne razi mocniej niz zwykle. Przy lagunie nadal tlumy. Dzis swieto narodowe Laosu. Wielu laotanczykow spedza ten dzien na piknikowaniu. Odpuszczamy sobie kapiel i jedziemy dalej. Po drodze mijamy rzeke, w ktorej zazywamy ochlody.
Aby dostac sie do naszego drugiego celu, musimy wrocic do miasta i udac sie w drugim kierunku. Do przejechania mamy 6 kilometrow, po podobnych drogach jak wczesniej. Przemierzamy lokalne wioski, w ktorych mieszkancy, a szczegolnie dzieci serdecznie nas pozdrawiaja. Bardzo milo sie jedzie, choc droga znowu daje popalic. Do wodospadu Keng Nyul dojezdzamy juz troche zmeczeni. Pokonujemy 300 metrow pod gore aby znalezc sie u stop wodospadu. Jestesmy prawie sami. Sam wodospad nie jest tak imponujacy jak widziane przez nas wczesniej, jednakze mozliwosc zazycia kapieli wszystko wyrownuje. Czujemy sie jak pod ogromnym prysznicem. Woda spadajaca z ponad dwudziestu metrow rozbija sie o skaly i nasze ciala, dajac ogromne orzezwienie i jakze relaksujacy masaz. Coz za wspaniala nagroda. Po takiej kapieli czlowiek czuje sie jak nowo narodzony. Niestety nie zabawiamy tam dlugo. Musimy wracac aby zdazyc przed zmrokiem. Droga powrotna nie jest juz tak ciezka. Przed nami slonce chowa sie za gorami, tworzac niepowtarzalny obrazek umilajacy nam pedalowanie.
P.S. dla odwiedzajacych Vang Vieng mamy pewna rade. Jesli wolicie cisze od glosnej muzyki techno i krzykow narabanych bialasow, to szukajcie zakwaterowania poza centrum. Miasto nie jest duze i mozna do niego dojsc w pare minut. A jesli lubicie imprezowac, to dobrze trafiliscie, muzyka niesie sie tu do 3-4 rano. Ciekawe co na to miejscowi...