Rano, po szybkim sniadaniu wyruszamy do Vang Vieng. Trasa prowadzi caly czas przez gory. Jedziemy na wysokosci pomiedzy 1200 a 1500 m.n.p.m. spogladajac na chmury przykrywajace doliny pod nami. Drogi sa pozawijane jak makaron spaghetti, biegnacy nad kilkuset metrowymi przepasciami. Jest tak wysoko, ze az czasem kreci sie w glowie. Na szczescie piekne widoki nie pozwalaja zamknac oczu. Przejezdzamy rowniez przez gorskie wioski, ktore robia na nas duze wrazenie. Widzimy jak mieszkancy pracuja. A to robia pranie, zbieraja drewno i inne rosliny zanoszac je pozniej do domu dreptajac pod gore. Nie rzadko towarzysza im dzieci, pomagajac w zbieraniu czy noszeniu. Oj nie latwe maja tutaj zycie. A mimo to widzac nasz busik pelny "bialych" ludzi, machaja do nas ze szczerymi usmiechami na twarzach.
Wreszcie dojezdzamy do celu. Miasto niczym szczegolnym sie nie wyroznia. Glownie slynie z tzw. tubingu , czyli splywu po rzece na detce. Korzysta z niej glownie zachodnia mlodziez, upijajac sie w barach po drodze i halasujac do poznych godzin. Podobno miejscowi nie sa tym zachwyceni, co nie powinno dziwic. My nie mamy w planie tubingu. Naszym celem sa jaskinie, gesto wystepujace w okolicznych gorach. Dzis odwiedzamy jedna, polozona blisko miasta jaskinie Jang. Idziemy tam piechota nieco ponad kilometr. Po wejsciu do srodka stwierdzamy, ze nie robi na nas wielkiego wrazenia. Pewnie dlatego, ze jeszcze nie tak dawno odwiedzalismy o wiele wieksze i efektowniejsze. Na wyroznienie zasluguje jednak widok na okolice, ktory mozna podziwiac spod wejscia.
Dzisiejszy dzien konczymy dosc wczesnie. Po pierwsze, troche wykonczyla nas podroz, mimo iz tylko 6-godzinna. A po drugie, chcemy zregenerowac mozliwie jak najwiecej sil, ktore bardzo przydadza sie jutro.