Po trzech dniach spedzonych w Siem Reap przyszedl czas na stolice kraju, czyli Phnom Penh. Dostajemy sie tu bezposrednim autobusem, a podroz trwa okolo 6 godzin. Jakas godzine przed naszym celem psuje sie klimatyzacja i nasz autobus zamienia sie w saune. Tym bardziej cieszylismy sie, ze juz jestesmy na miejscu. Na dworcu autobusowym znajdujemy tuk-tuka, ktory obwozi nas po kilku guesthousach, az w koncu wybieramy jeden, ktory nam najbardziej odpowiadal.
Pomimi, ze na zewnatrz zawital juz zmierzch, idziemy przejsc sie na miasto. Przypomina ono nam troche miasto wietnamskie. Duzy ruch, mnostwo ludzi, restauracje na chodnikach z malymi krzeselkami, tak jak w Ho Chi Minh City. Jedna roznica moze byc taka, ze ludzie wydaja sie milsi. Nie mowiac juz o poziomie jezyka angielskiego, ktory juz nas mile zaskoczyl w Siem Reap. Wlasciwie nie mielismy nigdzie zadnych problemow aby sie dogadac. Widocznie po odzyskaniu niepodleglosci od Francji, Kmerowie bardziej upodobali sobie jezyk angielski, ktory latwo wyparl francuski. Szwedajac sie po miescie natrafiamy na miejsce jakiego sie tu nie spodziewalismy. Ogromna, osmiopietrowa galeria handlowa, ktorej nie powstydzilaby sie zadna europejska stolica. Wracajac do “domu”, idziemy wzdluz rzeki Tonle Sap, ktora w poludniowej czesci miasta wlewa sie do Mekongu. Przechodzimy obok palacu krolewskiego, swiecacego tysiacami swiatelek w wieczornych ciemnosciach. Na zewnatrz wisi kolejny ogromny portret bylego krola, ktore dosc czesto mozna zobaczyc w Kambodzy,